Po koncercie w Klubie Muzycznym CSK rozmawiamy z Markiem Dyjakiem o muzycznych fascynacjach i szczęściu.
Pozwolę sobie zacząć nietypowo. Zapytam o muzykę, ale nie pana. Jak wrażenia po koncercie mistrzyni fado Marizy?
Marek Dyjak: Oszalałem! Czekałem całe życie na to. Po prostu brylant. To osoba niezwykle utalentowana i bardzo skromna. Trudno to opisać. Po pierwszym utworze myślałem, że wyskoczę z loży z pierwszego piętra. Wybiegłem na ulicę zapalić papierosa. Kuło mnie serce. Szybko wróciłem na salę. Naprawdę nie wiem, jak to powiedzieć.
Przeżyłem coś na wzór pozytywnego zawału. Jestem zakochany. To, co widziałem, to, co czułem to było coś niesamowitego. Brałem udział w różnych przedsięwzięciach muzycznych, ale to jest nie do porównania.
Moim zdaniem pomiędzy Bogiem a ludźmi, pomiędzy niebem a ziemią istnieją anioły. I dla mnie Mariza jest takim aniołem, którego ujrzałem na oczy własne.
Bardzo piękne słowa. Właśnie czytając wywiady z panem można zauważyć, że jest pan bardzo szczerą osobą. Nie wstydzi się pan mówić o swoich „zakrętach” życiowych czy o uczuciach. Nie chciałbym jednak iść do końca w tym kierunku, ale pozwolę sobie zapytać, jak Marek Dyjak definiuje „szczęście”? Czy brak nieszczęść jest już powodem dla pana, aby czuć się szczęśliwym?
M.D.: Jeżeli chodzi o szczerość, to ja nie potrafię kłamać, bo mam krótką pamięć. To wymaga jakiegoś cholernego skupienia, a z tym miałem zawsze problem. Cały czas żyję pełnią życia. Jestem pazerny, na to co żywe, kochane, piękne.
A szczęście? Jeżeli ktoś kiedyś chorował ten wie, co znaczy szczęście wynikające z tego, że nie dzieje się nic złego. Dam prosty przykład. Jak przestaje pan móc oddychać i bierze pan jeden oddech na trzy, to wtedy zaczyna się pan zastanawiać, co tak naprawdę w życiu jest ważne.
Stąd też wynika moja wiara w Boga. Nie bierze się z nauk, z myśli kaznodziejów czy mesjaszy, tylko z obserwacji świata. Z tego co widzę, z tego co słyszę, z tego co odczuwam. Tak jak wczoraj spotkałem się z kimś od Boga (koncert Marizy – przyp. red.)
Czas na muzykę. Jak zapowiedział pan na łamach Kuriera Lubelskiego album „Na wzgórzu rozpaczy” nie będzie na szczęście ostatnim w pana karierze. Czy może zdradzić pan coś więcej?
M.D.: Wydaję jeszcze z siebie dźwięki, więc będę śpiewał do końca. Chciałbym na nowej płycie przekazać czułość, której się nauczyłem na koncercie Marizy. Mogę zdradzić, że przed jej występem spotkałem się z Bovską, której zaproponowałem podczas rozmowy nagranie na mojej płycie „Mężczyźni”. Wystąpimy w duecie. Zawsze chciałem z nią zaśpiewać. Jest genialnym artystą, genialnym muzykiem. To dla mnie zaszczyt.
Zaczęliśmy od koncertu Marizy, a na koniec chciałbym zapytać o pana koncert w Klubie Muzycznym CSK.
M.D.: To był mój pierwszy koncert w tym składzie. Pianistę Mateusza Kołakowskiego poznałem dosłownie dzień wcześniej. Nawet nie zrobiliśmy próby.
Leszek Szczerba to historia polskiej muzyki. On jest muzykiem, który gra z każdym i wszędzie. Ale jest to też muzyk, który sobie wybiera. To pasjonat. To człowiek o pięknej urodzie. Jego życie to niekończąca się rzeka wyjątkowych anegdot. Przyjaźnie się z nim wiele lat. Dlatego ten koncert był dla mnie pełen wzruszeń. Dzięki temu miałem ten błysk w oku.
Przyszło też dużo moich starych przyjaciół. Były koleżanki ze szkolnej ławki. A że nie należę do ludzi, którzy się dużo uczyli to takie przyjaźnie są dla mnie bardzo cenne za to, że do tej pory przetrwały.
Warto w tym miejscu dodać, że Mateusz Kołakowski zagrał na fortepianie ERARD, który został wykonany w 1890 roku we Francji, a rok później zagrał na nim Ignacy Jan Paderewski.
M.D.: To był jakiś cud. Jestem niezmiernie wdzięczny Cezarowi Roczonowi, który użyczył fortepian. To była dodatkowa wartość, aby ten koncert był jeszcze bardziej czuły dla publiczności.
Bardzo się cieszę, że zostałem zaproszony do Klubu Muzycznego CSK. Liczę na to, że jeszcze zagram. Jestem do usług. Jestem najemnikiem, ale z własnej nieprzymuszonej woli chciałbym zaśpiewać dla mieszkańców Lublina, mojej ukochanej pierwszej publiczności.
Rozmawiał Damian Stępień