Na początku chciałbym sięgnąć do przeszłości, a konkretnie do lat 1984-1985 i projektu Morawski Waglewski Nowicki Hołdys, którego owocem jest album „Świnie”. Warto w tym miejscu przypomnieć, że nagrania zostały zrealizowane w studiu „System” (później Hendrix – przyp. red.) w Lublinie. Jak pan wspomina tamtą sesję, tamten okres i tamten Lublin?
Wojciech Waglewski: Lublin wspominam z wielu powodów bardzo miło. Po pierwsze przez wspomniane studio, które zaoferowało nam bardzo dobre warunki. Do tego Romek Lipko pożyczył nam wtedy trochę sprzętu.
Atmosfera podczas nagrywania była dość niezwykła, bo płyta była nagrywana w specyficznej sytuacji politycznej. Spotkaliśmy się z dużą przyjemnością.
Aczkolwiek nie ukrywam, że był to okres schyłkowy zespołu mimo rozpoczęcia nagrywania płyty. Nagrywaliśmy w dwóch etapach, podzieliliśmy się na grupy.
Już mieliśmy świadomość, że ta płyta zostanie nagrana i że może się uda przeskoczyć przez cenzurę z cały albumem, ale nie będzie lekko. Co zresztą potwierdziło się niebawem.
A co do Lublina, to był to mój pierwszy kontakt. Do tej pory spora część naszej ekipy (Voo Voo – przyp. red.) jest związana z tym miastem.
Zapytałem też o ten projekt jeszcze z jednego powodu: kiedy zespół się rozpadł, to praktycznie na jego bazie powstał właśnie Voo Voo. W pierwszym składzie poza panem oczywiście i Milo Kurtisem, znaleźli się właśnie Andrzej Nowicki oraz Wojciech Morawski.
W.W.: Zmęczyła nas perspektywa zespołu, którą rozprzestrzeniał przed nami Zbyszek Hołdys, ale to on mnie pchnął do tego, abym dokonał nagrań solowych. I popełniłem te nagrania z większą częścią tego składu: Morawski, Waglewski, Nowicki, Hołdys. Później nazwałem ten projekt od moich inicjałów, a że miałem w planach występy w klubach w Europie, to zapisaliśmy je w formie „Voo Voo”, aby nie czytać nazwy double-u double-u.
Porozmawiajmy teraz o przyszłości, bo już za trzy lata Voo Voo będzie obchodzić czterdziestolecie. Czy są już jakieś plany z tym związane?
W.W.: Nigdy nie obchodziliśmy żadnych jubileuszy. Były takie pomysły menadżerskie, ale dla mnie najważniejsza jest energia panująca w zespole. Nie do końca gramy muzykę rozrywkową.
…i jest duża dawka improwizacji.
Tak, zgadza się. Dlatego trzeba się namęczyć, aby zagrać dobry koncert. Na szczęście otoczyłem się stosunkowo młodymi muzykami i dajemy radę. Jest dużo powodów, aby dalej grać. Główny powód jest taki, że daję nam to cały czas ogromną satysfakcję.
Powróćmy jeszcze do Lublina. Wydaję mi się, że jest to dość bliskie panu miasto. Chociażby za sprawą ś. p. Mirosława Olszówki czy festiwalu Inne Brzmienia. To tutaj też powstał teledysk do utworu „Bezsenność” z albumu „Nowa płyta”. W jakim miejscu na pana prywatnej mapie znajduje się Lublin?
W.W.: Wszystkie nasze zawodowe poczynania w Lublinie były związane z Mirkiem Olszówką. Przez Mirka poznałem Jarka Koziarę, z którym dobrze się zgadaliśmy zaczynając od wymyślenia logo poprzez okładki płyt.
Mirek skompletował nam też całą obsługę. Co więcej, zaraził nas miłością do Kazimierza Dolnego i do Janowca. Pamiętam też dobrze Klub Graffiti w Lublinie, którego był założycielem i nasze koncerty w nim, a także te na Starym Mieście czy Podzamczu. Dlatego w Lublinie często grywamy, bo jest nam bardzo bliski.
W rozmowie z Wojciechem Bonowiczem powiedział pan: „Dla mnie największym wyzwaniem i najważniejszą motywacją do uprawiania muzyki jest to, że ona jako jedyna ze sztuk może się zdarzyć tylko tu – w tym czasie, o tej godzinie, w tym miejscu”. Chyba po tym cytacie nie powinienem pytać, czego możemy się spodziewać podczas piątkowego koncertu w Klubie Muzycznym CSK? (śmiech, przyp. red.).
W.W.: Z całą pewnością tego, że nie należy się spodziewać niczego. Układ tych koncertów jest zawsze dla nas niewiadomą. One mają zupełnie inną konstrukcję, chociażby dlatego, że gramy w dwóch, a po drugie że najczęściej odbywają się w klubach, dzięki czemu jest zupełny inny kontakt z publicznością. Myślę, że będą państwo zadowoleni.
Rozmawiał Damian Stępień