Pana muzyczna droga rozpoczęła się od nauki gry na fortepianie i wiolonczeli. A w jakich okolicznościach pojawił się śpiew?
Wojciech Myrczek: Wokalistyka, jako słuchaczowi, towarzyszyła mi od zawsze. Moi rodzice zajmują się wokalistyką. W domu dużo słuchaliśmy muzyki klasycznej, ale w pewnym momencie zainteresowałem się jazzem. Zaczęliśmy muzykować z kolegami i podczas przerw często się wygłupialiśmy i śpiewaliśmy, w pełni intuicyjnie, amatorsko.
Dopiero jako nastolatek udałem się z moją młodszą siostrą, która obecnie też jest wokalistką, na jej lekcję śpiewu. Miałem akompaniować na fortepianie, ale zostałem namówiony przez mamę, aby też zaśpiewać. Padła wtedy diagnoza, że mam jakiś feeling (śmiech – przyp. red.) A tak na poważnie śpiewaniem zająłem się dopiero na studiach.
Dionizy Piątkowski na portalu jazz.pl napisał: „Wojciech Myrczek jawi się jako wytrawny mag jazzowego śpiewu, pogodnej, swingowej wokalistyki zawieszonej gdzieś między elegancją Franka Sinatry a przebojowością Michaela Buble.” Jak się pan czuje z takimi porównaniami?
W.M.: Pragnę bardzo podziękować panu Piątkowskiemu oraz wielu innym osobom, które napotykam na swojej drodze, a które porównują mnie do tak znakomitych osobistości. Moim zdaniem Frank Sinatra jest wokalistą niedoścignionym. Opanował głos w stopniu mistrzowskim, zarówno w sferze emocjonalnej, jak i technicznej. Stwierdzenie, że Sinatra był jednym z najlepszych wokalistów naszych czasów, uważam za bardzo sensowne. Dlatego skojarzenia takie jak to przytoczone powyżej bardzo mi pochlebiają i dodają skrzydeł, ale jednocześnie staram się podchodzić do nich ze zdrowym dystansem. Cały czas dbam o to, aby się rozwijać i im więcej odkrywam w swoim głosie, tym bardziej doceniam wyjątkowość Sinatry. Pozostanę jego fanem na zawsze.
Wspomnieliśmy Franka Sinatrę, a jakie są jeszcze inne pana muzyczne wzorce niekoniecznie w dziedzinie wokalistyki?
W.M.: Jest ich bardzo wiele. Słuchałem dużo muzyki instrumentalnej i wielką inspiracją były dla mnie choćby barokowe utwory na violę da gamba i wiolonczelę. Są to instrumenty o skali zbliżonej do skali mojego głosu, być może stąd to zainteresowanie. Bardzo lubiłem śpiewać ich linie melodyczne.
W swoim repertuarze ma pan utwory zarówno anglojęzyczne jak i polskojęzyczne. W których czuje się pan najlepiej i czy w ogóle pan to różnicuje?
W.M.: Jeżeli mówimy o standardach jazzowych, to lepiej śpiewa mi się je po angielsku. Język angielski ma swoje specyficzne brzmienie, które dobrze koresponduje z charakterem tej muzyki. Dodatkowo, z technicznego punktu widzenia po angielsku śpiewa się wygodniej, myślę, że większość wokalistów to potwierdzi.
W języku polskim trzeba się bardziej nagimnastykować, ale za to jest to język niesamowicie bogaty w dźwięki. Wymaga większej uwagi i większej zręczności. Trudniej też jest napisać dobry tekst po polsku niż po angielsku. Trzeba opanować kunszt słowa.
Dlatego jestem wielkim fanem Kabaretu Starszych Panów. Wasowski i Przybora po mistrzowsku łączyli słowo z dźwiękiem. Nie ma w ich piosenkach przypadków. Jeżeli na przykład zdarzają się transakcentacje, to zostały użyte celowo, by stworzyć klimat czy żart. Podobnie u Wojciecha Młynarskiego czy u Agnieszki Osieckiej. Śpiewając ich teksty, wokalista nie męczy się, a najczęściej obcuje z pięknem.
W czwartek wystąpi pan z „Celebrating The Journey” w Klubie Muzycznym CSK. A jaka to będzie podróż?
W.M.: Poza tą opowiedzianą na płycie pojawią się też muzyczne wycieczki fakultatywne (śmiech – przyp. red). Będzie akcent komedowski, zaśpiewam też swoją piosenkę, której nie ma na albumie. I jeszcze kilka spontanicznych niespodzianek, których nie sposób przewidzieć – w końcu to jazz (śmiech – przyp. red).
Rozmawiał Damian Stępień